Kontakt

Andrzej Budz – muzyk absolutny!

Andrzej Budz to artysta wielowymiarowy. Muzyk, muzykant, twórca i rekonstruktor instrumentów pasterskich, ale nie tylko. Potrafi wykonać dudy podhalańskie, czyli tzw. kozę oraz skrzypce a’la Stradivarius. Jeden z bohaterów filmu dokumentalnego o twórcach ludowych na Podhalu wyprodukowanego przez TVP3 Kraków dla Narodowego Instytutu Kultury i Dziedzictwa Wsi.

Rafał Karpiński: Dziś jest Pan postacią rozpoznawalną w świecie muzyki ludowej, szczególnie tej „spod samiuśkich Tater”. Z przeglądów i festiwali folklorystycznych przywozi Pan kolejne nagrody. Ale wróćmy do źródeł. Skąd ta miłość do muzyki?

 

Andrzej Budz: Urodziłem się w 1980 roku. Wzrastałem w rodzinie z tradycjami pasterskimi. Moi dziadkowie byli pasterzami i właścicielami części hali w Dolinie Małej Łąki – to była Polana Budzów. Moja rodzina, tak w ogóle, jest bardzo wielka. A ja jestem Budz do kwadratu, bo mama – Budz i tata – Budz. Gdyby tak spojrzeć w przeszłość, to się te gałęzie rodu łączą parę pokoleń do tyłu.Urodziłem się i mieszkaliśmy we wsi Groń, naprzeciwko Leśnicy (obie wsie leżą w jednej dolinie, na przeciwległych stokach, a rozdziela je potok LEŚNICA). Jak chodziłem z mamą do babci na Leśnice, a tam już był adapter i płyty z muzyką góralską, ciotki należały do zespołu „Ślebodni”, zaś mój świętej pamięci wujek Mirosław uczył mnie tańczyć. I jako pięciolatek, z okazji Bożego Narodzenia, czy Wielkanocy tańczyłem już przed całą rodziną.
Raz ciotki wzięły mnie na próbę zespołu „Ślebodni”. I tam przeżyłem taką fascynację, że ci ludzie mają taką radość na twarzy. I ta fascynacja folklorem została już we mnie do dziś.
Dziadek Tadeusz, i stryj Stanisław ze strony mojej mamy pokazali mi jak się robi piszczałki z wierzby, takie oklepywane, nożem cięte. Już jako pięcio-, sześciolatek takie instrumenciki robiłem. W czwartej klasie szkoły podstawowej, sam zapisałem się do zespołu „Honielnik” (określenie na małego chłopca, który pomaga przy wypasie owiec) prowadzonego przez pana Jerzego Dudka, nauczyciela wychowania fizycznego. W tym wieku to już jakiś swój rozum miałem i chciałem w tym folklorze uczestniczyć. Najpierw się zapisałem, a dopiero potem powiedziałem mamie i tacie. W chałupie nie było przeciwskazań i tak uczyłem się tańczyć. A czasem były przy tym i śmiechy, bo jak mi jakiś krok nie wychodził, to potrafiłem całą drogę ze szkoły do domu po asfalcie przejść krokiem tanecznym dla ćwiczenia. I ludzie gadali, że chyba zgłupiał bo tańczy po ulicy. A ja chciałem to robić bardzo dobrze. I w trzy miesiące wszystkie podstawowe kroki opanowałem.
W ósmej klasie przeszedłem do zespołu „Zawaternik” (rodzaj drewnianej szczapy do przechowywania żaru do rozpalenia kolejnego ogniska – watry) w Leśnicy, który z kolei prowadziła pani Maria Dudek, żona pana Jerzego. W „Zawaterniku” brakowało chłopaków, a ja byłem już duży.  Dodatkowo pojawiła się okazja wyjazdu na występy za granicę, co dawało szansę żeby się pokazać i jeszcze zobaczyć świat. Na taką szansę to błysk w oku. Poszedłem na próbę. Pani Marii się spodobałem bo śpiewałem w tonacji. Zostałem przyjęty i jeździłem z „Zawaternikiem”. Muzykę łapałem szybko. Pani Maria uczyła mnie „na drugi” głos śpiewając do ucha. I czasem zastępowałem kolegę „na drugi głos”.

 

RK: A jak objawiła się pańska pasja do instrumentów i grania?

 

AB: W tym okresie chodziłem także na oazę do domu parafialnego. W czasie naszych spotkań oazowych, na dole ćwiczył zespół „Ślebodni” i grali nasi miejscowi muzykanci z Janem Budzem „Walusiem” na czele. Jak zagrała góralska muzyka, to ja się wyłączałem z oazy – bardziej mnie interesowało to co się dzieje na dole. I tak zacząłem chodzić na próby zespołu ŚLEBODNI. Na próbach grał kuzyn Jacek Mucha który powiedział że umie śpiewać i tańczyć to może bym spróbował uczyć się grać na skrzypcach. Więc zacząłem się uczyć u kuzyna, ale nie miałem instrumentu. Kuzyn miał dwoje skrzypiec, jedne dostał od dziadka Wicka, a drugie zakupili mu jego rodzice od dyrektor szkoły w Groniu. Ja jeszcze takiego instrumentu nie miałem, bo nas nie było wtedy stać. Ale przychodziłem pół godziny przed próbą i ćwiczyłem na kuzynowych.

Swoje pierwsze kupiła mi mama, albo powiem tak – dała pieniądze. Dzięki wujkowi  Marianowi kupiliśmy takie stare „sztainerki”. Trochę było z nimi kłopotu, bo trzeba było je doprowadzić do porządku. To dziadek Tadeusz wyrzeźbił mi smyczek z jabłonki, bo to twarde drewno. A włosie do smyczka było z ogona konia, który dziadkowi Wickowi właśnie padł. I tak miałem swoje pierwsze skrzypce i smyczek. Do dzisiaj są jeszcze u mojej mamy na Groniu.
Zacząłem ćwiczyć. Potrafiłem tak parę godzin na dzień doma grać. Uczyłem się około roku i pod koniec ósmej klasy kuzyn zaprosił mnie na  granie z muzyką Władysława Stefaniaka bo brakowało do składu. Było to pierwsze płatne granie. To była impreza w szałasie u Buńdów na Bukowinie (Tatrzańskiej). Goście, co przyjechali z zagranicy, to się cieszyli, że widzą taką wielopokoleniową kapelę: od starszego prymisty, przez jego synów, mojego kuzyna, aż do mnie – młodego chłopaka. Że przekazuje się tę muzykę w sposób taki naturalny, ludowy.
Potem kuzyn stwierdził, że już nic więcej mnie nie nauczy i poradził, żebym poszedł do szkoły muzycznej. Ale w szkole w Nowym Targu stwierdzili, że jestem już za stary i przyjęto mnie do ogniska muzycznego (w czym pomogła mi córka pani Marii Dudek, Agnieszka). Tam chodziłem przez trzy semestry do profesora Wiesława Bieniasza. On mnie uczył czytać nuty, jak trzymać skrzypce i smyczek. Na początku to bardzo nie chciałem się uczyć grać z nut, bo mi „przeszkadzały”, ale profesor mnie przekonał, że ta umiejętność jeszcze nie raz mi się przyda. Tak grałem dwa semestry na skrzypcach i na egzamin miałem zagrać Vivaldiego. Jak przyszedłem na egzamin, to kierowniczka sekcji, schodząc z wyższego pietra, usłyszała muzykę i zapytała kto tak pięknie gra? A profesor na to, że chłopak z ogniska muzycznego. W rezultacie zaproponowała mi przejście do szkoły muzycznej, ale na kontrabas. Strasznie mnie to zabolało, że chcą mnie „przebranżowić”, bo skrzypce to moja miłość.  Ale po wielkiej burzy wewnętrznej jednak zdecydowałem się na tę propozycję. Wpływ niejaki na mnie  miała też atmosfera muzykowania w mojej pierwszej szkole – budowlance w Zakopanem. I nauczyłem się grać na kontrabasie. Co prawda, z bólami, ale skończyłem ten drugi stopień. I mam średnią szkołę muzyczną w klasie kontrabasu, u profesora Piotra Augustyna.
Jeszcze w trakcie szkoły, chyba w pierwszej klasie, razem z kolegami wystąpiłem w konkursie „Muzyk Podhalański” w Nowym Targu. Graliśmy tam na dwa głosy czyli na dwa prymy, dwa sekundy i basy, bo nas była piątka. Nie sklasyfikowano nas za dobrze, bo do konkursu (na Podhalu) nie powinno się grać na dwa głosy. I nie dostaliśmy żadnej nagrody, choć zagraliśmy przyzwoicie. Ale zdobyliśmy doświadczenie, jak grać na konkursach.
Na tym konkursie po raz pierwszy zobaczyłem dudy i mistrza Tomasza Skupnia. Występował razem z uczniem i oni wygrali ten konkurs. I to mnie bardzo zainspirowało. Co to jest za instrument, że ja takiego jeszcze nie widziałem. I jak on gra, a gra bardzo „piknie”! I wtedy zapragnąłem mieć dudy. Ale jak się dowiedziałem ile kosztują, to nie było mnie stać, bo pochodzę z rodziny wielodzietnej – dziesięcioro nas mama miała.
W 1997 roku byłem z kolegami na mszy papieskiej. Nie wracaliśmy do domu na noc, tylko spaliśmy u kolegi Jakuba Gąsienicy Giewonta w Zakopanem. I tam uwidziałem jak jego brat Szymon grał na piszczałce bezotworowej, takiej z czarnego bzu i też się tym zainteresowałem. W pierwszym instrumencie to kanał wypalaliśmy rozgrzanym drutem z kuzynem, potem na tej piszczałce kuzyn przygrywał „zbójnickiego” zimową porą w Białce (Tatrzańskiej) pod wyciągiem gdzie czasem przygrywaliśmy

 

RK: Wróćmy jeszcze do Pana mistrzów i nauczycieli muzyki. Kto wywarł na Pana największy wpływ?

 

AB: Podczas wakacji byłem z kolegami nad morzem, na takie letnie granie w knajpie. Na jednej z imprez jakaś dziewczyna usiadła na futerale z moimi skrzypcami i to tak niefortunnie, że pękła w nich górna płyta. Na szczęście to było w jednym z ostatnich dni naszego pobytu. Wróciłem do Nowego Targu i tam profesor  Bieniasz poszedł ze mną do jego znajomego Jana Bobaka – lutnika, który mógłby naprawić moje skrzypce. Trafiłem do mistrza Bobaka. On wysłał mnie do drugiej pracowni gdzie Wojtek Topa (brat Bartłomieja – aktora) pokazał mi jak naprawić skrzypce. I robiłem to w wolnych chwilach, po szkole. Dużo czasu to zabrało, ale tak poprawiliśmy te skrzypce, że zaczęły jeszcze lepiej grać.
Za drużbowanie na weselu mojej sąsiadki „zarobiłem” jakiś alkohol i miałem jak się chłopakom i mistrzowi Bobakowi odwdzięczyć i podziękować za pomoc i naukę. Zapytałem mistrza czy mogę u niego zrobić sobie skrzypce od początku do końca? Nie widział problemu i zaprosił mnie już do pracowni koło swojego domu. I tam, pod jego okiem, zacząłem robić skrzypce w roku 1999, a skończyłem w 2001. Na model „stradivariusa”. Mam je w domu do dzisiaj.

 

Fot. Daniel Franek

 

 

RK: Dlaczego zrobienie tego instrumentu zajęło Panu tak wiele czasu?

 

AB: Bo to precyzyjna robota, a ja się wcześniej nie kształciłem na lutnika tylko na stolarza i wszystkiego uczyłem się na bieżąco. Pracowałem w wolnym czasie, weekendami.
Mistrz Jan dał mi materiał na całe skrzypce: górną płytę, dolną płytę i główkę. Wszystko mi pokazał i odpowiadał na wszystkie moje pytania, a potrafiłem się pytać nawet dziesięć razy na dzień. W czasie tej pracy zawiązała się taka więź między mną, a mistrzem Janem, który do dziś jest moim mentorem.
Jak skończyłem te skrzypce to powiedziałem, że chciałbym pracować przy skrzypcach. Na co Jan Bobak odpowiedział, że będzie mnie miał na uwadze i jak będzie okazja to zadzwoni i zaproponuje pracę. I tak się stało. Pamiętam moją pierwsza lutniczą robotę: to była szyjka do wiolonczeli. Robiłem ją tydzień czasu. Dziś taką główkę potrafię zrobić w dziesięć godzin. Do takiej już wprawy doszedłem.
Mistrz przekazał mi bardzo dużo wiedzy. Czasem żartował, że ja do tej pracy podchodzę w sposób naukowy, bo bardzo chcę wiedzieć dlaczego trzeba zrobić właśnie w dany sposób. Prawdą jest, że dużo poszukuję i sprawdzam.
Niedawno naprawiałem skrzypce dla jednego mojego kolegi. Piękne stare skrzypce. Wyglądały bardzo dobrze, ale dźwięk był coś nie taki. Sprawdziłem je bardzo dokładnie, pomierzyłem i wyszło, że nie ma osiowości w miejscu gdzie montuje się struny. Błąd wynosił trzy milimetry. Zamontowałem guzik na struny w prawidłowym miejscu i sam byłem w szoku jak to przesunięcie idealnie do osi wspaniale wpłynęło na dźwięk instrumentu. Kolega, gdy odbierał, też się dziwił gdy mu tłumaczyłem, że skrzypce pierwotnie były źle zrobione.

 

RK: Ale Andrzej Budz najbardziej jest znany z instrumentów pasterskich. Od trąbity po fujarki i piszczałki wszelkich rodzajów, kształtów i długości…

 

AB: Kiedyś pani Agnieszka, córka państwa Dudków, zorganizowała w Zakopanem warsztaty instrumentów pasterskich, które prowadził Jan Karpiel-Bułecka. I na tych warsztatach się wyuczyłem. A że dzięki lutnictwu mam już wprawną rękę to szybko poszło. Pierwsza piszczałka bezotworowa zagrała mi już po dwóch godzinach pracy. Potem chciałem robić otworowe, ale nie wiedziałem jak wyznaczyć miejsca na wiercenie tych otworów. Całe godziny szukałem odpowiedzi w Internecie i nic. I dopiero pomógł mi nauczyciel matematyki z podstawówki Władysław Gacek i jego syn Paweł tłumacząc, że stosunek długości piszczałki do odległości między otworami musi być stały niezależnie od rozmiaru instrumentu. To zaświeciło mi w głowie. I znalazłem ten wzór. Zrobiłem piszczałkę sześciootworową, a potem dwojnice, czyli połączenie tej z otworami i bez. Jak byłem w Słowacji to zainteresowałem się tamtejszymi fujarami trzyotworowymi. I też je zrobiłem, z czarnego bzu. Po dwóch latach przyszedł czas na trombitę.

 

RK: Jak powstaje trombita? To przecież nie jest mały instrument.

 

AB: Trombitę robiłem z drewna świerkowego. Można też z jawora, ale my robiliśmy na warsztatach ze świerku. Ze świeżej, dwumetrowej żerdki trzeba zrobić taki zwężający się, stożkowy kształt. Na końcu, gdzie będzie wylot, ma być około dwanaście centymetrów średnicy, a przy ustniku trzy. Potem cienką piłką trzeba ją przeciąć wzdłuż i półokrągłym dłutkiem wybrać środek, tak aby powstały dwie identyczne połówki. Następnie obie części trzeba skleić. Ja swoją skleiłem w warsztacie u mistrza Bobaka. Zrobiłem też na niej takie ciekawe opaski. Gram na niej do dziś.

 

RK: Wróćmy do pańskiego dziecięcego marzenia, czyli dud. Ten instrument też Pan zrobił od podstaw?

 

AB: Dostałem od kolegi takie sfatygowane dudy. On wiedział, że je doprowadzę do porządku. Na początku dorobiłem basową piszczałkę. I stroik od pierwszej próby. Poprawiłem otwory, żeby dobrze stroiły, a ojciec pomógł mi wygarbować kozią skórę na nowy worek, bo stary już nie trzymał powietrza. I te dudy „wystąpiły” na płycie jednego z naszych zespołów.

 

RK: Z naszej rozmowy wynika, że jest Pan ”żywą encyklopedią” wiedzy o budowie instrumentów góralskich. Czy chce Pan to przekazać innym?

 

Wszystkie moje spostrzeżenia i wiedzę z robienia instrumentów  zapisuję w specjalnym zeszycie. I chcę kiedyś to zredagować i wydać, żeby był taki podręcznik budowy instrumentów pasterskich. Bo dla mnie jest niepojęte żeby taić taką wiedzę. Bo jak się umrze to cała wiedza też do grobu idzie. A ja chcę tę wiedzą przekazywać. Prowadzę też warsztaty budowy instrumentów pasterskich dla młodych. Były już dwa projekty. Jeden o trombicie i fletowatych, a drugi o dudach. I wszystko im tłumaczyłem. Co jak robić. Gdzie wiercić otwory. Jak garbować skórę. Żeby młodzi wiedzieli i ta nasza tradycja nie zaginęła.

 

A teraz robię dudy dla Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem. I do grudnia muszę skończyć. To biorę się wartko do roboty.

 

RK: Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

Fot. własność Pana Andrzeja Budza
Red. A.S.

 

Podstrony

Powiązane aktualności

Kontakt

tel. (+48) 22 380 98 00
email: sekretariat@nikidw.pl
ul. Krakowskie Przedmieście 66
00-322 Warszawa

2023 © Copyright Narodowy Instytut Kultury i Dziedzictwa Wsi